Twitchowanie w pigułce

Dość często otrzymuję pytania dotyczące modnego ostatnio słowa „twitching”. No cóż, twitchowanie nie jest niczym nowym, ale za sprawą nowoczesnych przynęt rodem z Japonii przeżywa obecnie boom popularności.

Coraz częściej mam poważny orzech do zgryzienia, gdy chcę na czas odpowiedzieć na wszystkie pytania, jakie przysyłacie mi za pośrednictwem Facebooka (facebook.com/ExtremeFishingTeam) lub na e-mail. Wynika to z tego, że jest ich po prostu dużo i nie na każde da się odpisać z marszu, a moja doba, tak jak i Wasza, też ma tylko 24 godziny.

Postanowiłem zatem przygotować artykuł będący moją odpowiedzią na poruszane przez Was zagadnienia, na pytania o łowienie zawodnicze na woblery i o same woblery, a wszystko w kontekście twitchowania. Zatem: gdzie, jak i kiedy stosować tę metodę łowienia o wymyślnej nazwie i na czym ona w ogóle polega? Z przesyłanych pytań wynika bowiem, że są wędkarze, którzy co prawda wiedzą, o co w tym wszystkim chodzi, ale nie do końca orientują się w istotnych detalach. W największym więc skrócie twitching to nic innego jak podszarpywanie woblera ze sterem, coś jakby jerkowanie, tyle że inną przynętą niż slidery, glidery i reszta tego castingowego towarzystwa. Nie każdy wobler nadaje się do twitchowania. Typowe twitchbaity są już dostępne na rynku i czytelnie opisane (moda...), ale do tego rodzaju łowienia można również używać większości smukłych, uklejopodobnych woblerów z krótkim sterem (to warunek konieczny, długosterowce odpadają). Wobler taki może być tonący lub neutralny. Tyle o podstawach.

Gdzie można stosować tę technikę spinningowania i na jakie ryby? Otóż... praktycznie w każdym popularnym typie łowiska i na większość krajowych drapieżników, a więc na okonie, szczupaki, sandacze czy pstrągi. Czy wody stojące, czy rzeki, nie ma to dużego znaczenia. Liczy się efekt wytwarzany przez umiejętnie podszarpywany wobler, który przypomina chorą lub trąconą przez innego drapieżnika rybkę. To działa w każdych warunkach, gdzie jest tylko miejsce na poprowadzenie takiego wabika. Który drapieżnik oprze się widokowi małej rybki, która przemieszcza się skokami, wykładając się przy tym na boki i migocząc brzuchem? Żaden okoń ani pstrąg nie przepuści takiej okazji.

Wędkarze, także w Polsce, od dawna łowili, podszarpując woblery. Ale prawdziwy boom na to przyszedł wraz z upowszechnieniem się zawodniczego łowienia pstrągów na woblery „made in Japan”. Na zachodzie naszego kontynentu to prawdziwa moda, bardzo popularny sposób łowienia. Siłą rzeczy ta moda dotarła także do nas. I nie ma w tym nic złego, tak właśnie upowszechniają się ciekawe, a zarazem skuteczne nowinki, które warto wypróbować i być może także włączyć do swojego arsenału. Prędzej czy później się przydadzą, bo w wędkarstwie nie ma nic gorszego , niż jednostronność. Mści się ona na wędkarzu okrutnie, bo takiego podejścia ryby bardzo nie lubią.

Typowy wobler do twitchowania ma specjalną akcję. Gdy mocno go podszarpniemy, podciągniemy, on skacze w bok, wykłada się, pokazuje brzuch, po czym zastyga w toni bądź wolno opada (w zależności od używanej wersji – neutralnej lub tonącej), kolebiąc się na boki. Jak jednak wygląda japoński wobler do twitchowania, od którego zaczęło się to całe szaleństwo? To wydłużona smukła plastikowa „rybka” z ruchomym obciążeniem w postaci stalowych albo wolframowych kulek w środku. Przyjrzyjmy mu się, bo to jeden z kluczowych elementów.

Pierwsze z dwóch istniejących rozwiązań to kulki poruszające się siłą bezwładu i grawitacji. Gdy wędkarz wykonuje mocny rzut, bezwład powoduje, że kulki przemieszczają się do ogona przynęty, która dzięki temu leci jak pocisk, nie koziołkując. Zasięg rzutu wzrasta o ok. 20%. Ale gdy wobler wpadnie do wody, siła grawitacji i odpowiednie wyprofilowanie przynęty sprawiają, że kulki staczają się do komory na wysokości przedniej kotwicy, wyważając wobler „na równej stępce”. W czasie prowadzenia oczywiście grzechoczą, co dodatkowo wabi ryby.

Drugie rozwiązanie jest nieco bardziej wyszukane. Mianowicie, w środku oprócz stalowych kulek znajdują się także dwa magnesy: w ogonie i przy pierwszej kotwicy. Podczas rzutu kulki przenoszą się do ogona nie tylko pod wpływem bezwładu, ale także przyciągania magnesu. Gdy wobler opadnie na wodę, kulki na skutek swojego ciężaru odrywają się od niego, staczają do przodu, gdzie łapie je drugi magnes i nie pozwala im się rozsypać. W wersji tej odpada konieczność odpowiedniego profilowania woblera, dzięki czemu można stosować przynęty w wielu różnych kształtach, a dowolność jest tu naprawdę spora...

Kolejna rzecz – malowanie. Woblery te prowokują ryby nie tylko pracą, ale także barwami boków i brzuchów. Malowane są w sposób holograficzny, odbijają światło srebrnymi i złotymi zdobieniami. Chodzi o to, żeby agresywną pracą i kolorem zainteresowały nawet najbardziej ospałe osobniki.

Twitchowanie nie wszędzie jest jednakowo skuteczne. Dobrze się sprawdza, gdy łowimy do 2 m pod powierzchnią albo na blatach i łąkach, gdzie jest do 3 m głębokości, z czego 2 m zajmują rośliny... Metrowy korytarz nad nimi trudno obłowić większością przynęt, zwłaszcza gdy trzeba daleko rzucać. Ciężkie twitchbaity zdają tu egzamin doskonale. Migocząc bokami, opadając i nagle odskakując, są w stanie wyciągnąć z zielska nawet oklapłe od letniego słońca szczupaki.

A jak wygląda sprawa w przypadku łowienia latem okoni stojących pod powierzchniowymi stadami drobnicy? Nawet w takich warunkach, kiedy okonie mają pod nosami masę żarcia, dobrze poprowadzony twitchbait jest w stanie skłonić je do ataku, bo przypomina dogorywającą rybkę, a żaden okoń nie minie obojętnie tak łatwego do zdobycia jedzonka. Na niekorzyść pasiastego drapieżnika działa także to, że twitchbait porusza się szybko, więc ryba ma bardzo mało czasu na dokładniejsze obejrzenie go. Na ogół wrodzona agresja tego gatunku sprawia, że atakuje „plastik”, nawet mając w zasięgu mrowie naturalnego pokarmu.

Ale twitchowanie to nie tylko wody stojące. Bardzo dobrze sprawdza ją się na przełowionych polskich rzekach pstrągowych, gdzie czasem przebywają naprawdę duże ryby, które bardzo trudno skusić do brania popularnymi przynętami i tradycyjnymi technikami ich prowadzenia. Dobrze użyty twitchbait (w końcu to na pstrągi Japończycy wymyślili swoje woblery) potrafi tu sporo zmienić. Wędrując w górę rzeki, podajemy przynętę pod prąd, podszarpując nią. W ten sposób wyciągniemy spod korzeni nawet najbardziej odpornego na woblery potokowca.

Kluczem jest jednak technika prowadzenia. Podstawą jest tu podszarpywanie połączone ze stałym zwijaniem linki. Cały czas wybieramy jej luz. Schemat wygląda tak: podszarpnięcie z likwidowaniem luzu, chwila równomiernego prowadzenia, po czym znów szarpnięcie z kasowaniem luzu i pauza, w czasie której przynęta zamiera. I tak w kółko – cały cykl powtarzamy od początku. Brania bardzo często są w momencie, gdy przynęta startuje po pauzie. Łączymy zatem różne techniki prowadzenia w różnorakich proporcjach, przez co nie sposób się nudzić, co też jest istotne.

Jeśli chodzi o sprzęt, to potrzebna jest wędka krótka, taka do 2,1 m. Akcja szybka, ale ugięcie paraboliczne. Powody do wybrania takiej, a nie innej kombinacji cech są proste: niedługi kij pozwala precyzyjnie i bez zmęczenia ręki aktywnie prowadzić wobler, a szybka akcja umożliwia przenoszenie ruchów wędziskiem na przynętę. Z kolei głębokie ugięcie jest niezbędne, bo brania bywają gwałtowne, a do łowienia używamy tylko i wyłącznie plecionek. Żyłki nie wchodzą w grę ze względu na swoją rozciągliwość.

Nad kołowrotkiem nie ma się co rozwodzić. Zwykły mocny stałoszpulowiec, nie ma potrzeby stosowania multiplikatorów. Grunt, żeby kręciołek nie rozsypał się podczas bardzo intensywnego w tej metodzie użytkowania.

***

Nie ma się co bać nowości. Nie wszystkie służą do tego, aby wyciągać pieniądze od wędkarzy. Jak już wspomniałem, warto po nie sięgać i uczyć się, uczyć, uczyć… Pokutuje przekonanie, iż e rybom jest wszystko jedno, że wystarczy dobrze dobrać kolor i poprowadzić jakąkolwiek z – nazwijmy je standardowymi – przynęt, a upolowanie zdobyczy będzie tylko kwestią czasu. I w dobrych warunkach tak właśnie jest. Ale gdy przestaną być one sprzyjające, wędkarz „zamknięty” w kilku przynętach i dwóch na krzyż technikach ich prowadzenia nie złowi nic albo mało co. Kwituje to wtedy sakramentalnym „nie biorą”. A łowią ci, którzy zapoznali się z niestandardowymi nowinkami, sięgnęli po ciekawe przynęty lub sposoby ich zbrojenia bądź wzbogacania. Prędzej czy później któraś z tych nowości okazuje się lekarstwem na to nieszczęsne „nie biorą”.